Zdarza mi się chlapnąć coś bez sensu. Powiem, zanim pomyślę. Ale do rzeczy:
Przy okazji walentynek, dnia kobiet czy innych okazji, przez internetowe strony przelewa się masa wyznań o miłości do współmałżonków okraszonych zdaniami typu: “kocham go/ją, chociaż wkurza mnie, jak nikt na świecie”. I ja tego kompletnie nie ogarniam. No nie wyobrażam sobie życia z kimś, kto mnie denerwuje. Gdy wczoraj natknęłam się na kolejny taki wpis, nie myśląc zbyt wiele, skomentowałam, że nie rozumiem, zamiast napisać “cieszę się, że Wam ze sobą dobrze”. Mój iloraz inteligencji pozwala mi na domyślenie się, że taką wypowiedź autor wpisu mógł odebrać jako atak. Tu się pobiję w pierś, bo moje komentarze na fb znikają. Jednak płakać nad rozlanym mlekiem nie będę, bo cała sytuacja dała mi genialny temat do przemyśleń.
Część z Was jest ze mną na tyle długo na fb, że pamięta czasy mojego samotnego macierzyństwa. Byłam wtedy naprawdę przekonana, że życie przyjdzie mi spędzić jako singielka. Nie cierpiałam bynajmniej z tego powodu. Po związku obfitym w awantury, w trakcie ciągnących się latami (do tej pory, czyli niemal dekadę!!!) spraw sądowych, ostatnią rzeczą, jakiej oczekiwałam od życia, było to, żeby ktoś zwracał mi uwagę na sposób wydawania pieniędzy, czy brudne gary w zlewie. Po związku z gościem, który codziennie raczył się piwem, zapach alkoholu do tej pory przyprawia mnie o wymioty. Po problemach emocjonalnych, jakie miałam ja i moje dzieci, nie potrzebowałam nikogo, kto wtrącałby się w ich wychowanie. Po braku możliwości jakiegokolwiek rozwoju osobistego, marzyłam o czasie na czytanie książek. Kolejna para gaci do prania nie była kuszącą propozycją. I serio, nie chciało mi się nic robić z rozstępami po ciążach, czy za dużym tyłkiem. Bycie obiektem powodującym ślinienie się u jakiegokolwiek gościa nigdy nie należało zresztą do moich życiowych priorytetów. Nie widziałam ani jednego pozytywu, który jakikolwiek facet mógłby wnieść w moje życie. Ocierałam się o mizoandrię. Na szczęście zdawałam sobie sprawę z własnych problemów i korzystałam z pomocy psychologa, aby się z nimi uporać.
Życie bywa zaskakujące, a mężczyzn nie rozumiem kompletnie. Bo pomimo tego, że byłam najgorszą kandydatką na partnerkę, jaką sobie można wyobrazić (człowiek, który nie potrafi dojść do ładu z własną głową, nie stworzy dobrego związku), to facetów wokół mnie było wtedy sporo. Adorowali, podrywali, pomagali we wszelkich sprawach – a ja beznamiętnie korzystałam lecząc swoje kompleksy, ale nie wpuszczałam żadnego z nich do swojego życia. Aż nagle zjawił się Robert. Skomentował jakiś wpis. Trafiłam w ten sposób na jego bloga… i wsiąkłam. Rany Julek, jak mi ten facet intelektualnie zaimponował wtedy! Do tej pory mi imponuje. Nie tylko obyciem i oczytaniem, ale również szacunkiem i pokorą w stosunku do wiedzy oraz pracy innych ludzi. Trafiłam na kogoś, dla kogo chciałam czytać, rozwijać się i uczyć, żeby móc z nim porozmawiać na tym samym poziomie. Nie miałam przy tym zielonego pojęcia, kim był, jak wyglądał, co robił w życiu. I tak sobie pisaliśmy, wymienialiśmy się tytułami ostatnio przeczytanych książek, rozmawialiśmy o problemach i błahostkach. Spotkaliśmy się raz, drugi…

I, rany Julek, znalazłam kogoś, kto jest przy mnie, pozwalając mi być sobą i nie próbując mnie zmienić. Kto docenia mnie taką, jaką jestem. Kto wspiera, gdy go o to poproszę. Nie moralizuje. Nie narzuca swojego światopoglądu. Jednocześnie, nie wyobrażam sobie, abym miała prawo do zmieniania czegokolwiek w nim. Jego mocno ugruntowane poglądy, kręgosłup moralny, gotowość do dyskusji, szacunek do drugiego człowieka i zwyczajna ludzka dobroć są cechami, które podziwiam i za które jestem wdzięczna losowi. Kocham go ogromnie i jednocześnie czuję się w pełni akceptowana i kochana. Poza tym lubię spędzać z nim czas, uwielbiam jego poczucie humoru.
Relacja między nami jest dobra, bo oboje mamy świadomość, że tworzymy jedną drużynę. Gramy do tego samego kosza – jednocześnie nasza wizja jest podobna, mamy takie same priorytety w życiu. Symbolicznego prania gaci nie odbieram jako poświęcania się. Prowadzimy wspólny dom i wspólnie o niego dbamy. To wymaga niestety wykonywania rutynowych nudnych obowiązków takich jak pranie. Więc robię to pranie. Nie dla niego. Dla nas. A gdy nie mam siły, albo zwyczajnie ochoty, to nie robię prania. Robię go innego dnia lub robi to Robert. Oboje wiemy, że dajemy z siebie wszystko, że dbamy o siebie, więc nie mamy do siebie żalu, że ktoś czegoś nie zrobił.
Jednak działa to tylko dlatego, że każde z nas stara się nie wykorzystywać drugiego. Daję z siebie tyle, ile tylko potrafię, bo wiem, że on robi dokładnie to samo. Jeśli gotuję obiad i wyjdzie niedobry, to mój mąż docenia moją pracę i nie prawi kazań, że mogłabym się nauczyć gotować. Gdy nie mam siły, to Robert przejmuje domowe obowiązki. Gdy on ma gorsze dni, rozumiem, że musi odpocząć. Działa to również dlatego, że każde z nas miało w życiu wiele przykrych doświadczeń. Mamy świadomość, że zwyczajna codzienność, że proste czułe gesty, że okazywanie sobie wzajemnego szacunku i miłości, są niezwykle ważne. Gdy doświadczyło się upokorzeń, nerwów i awantur, skarpetki rzucone obok łóżka (moje – Robert jest pedantem), nieskoszony trawnik czy nierozsądnie wydane dwieście złotych, wydają się pierdołami niemającymi absolutnie najmniejszego znaczenia.
Na jakimś szkoleniu poznałam kiedyś Marzenę. KLIK Marzena była jedną z najpiękniejszych i najinteligentniejszych kobiet, jakie w życiu poznałam. Zupełnie naturalnym zjawiskiem było ukłucie zazdrości. Szczególnie u osoby, która sama dla siebie jest najgorszym krytykiem. Która sama siebie nie docenia. Szybko postarałam się pozbyć tego uczucia i skierować myśli na inne tory. Na przerwie, w czasie obiadu, złożyło się tak, że siadłyśmy razem przy stole. Rzuciłam jakieś zdanie na temat tego, że ma cudowną figurę i w ogóle jest taka piękna i mądra. Coś tam wspomniałam o swoim galaretowatym tyłku i rozstępach po ciąży. W czasie drugiej części szkolenia dowiedziałam się, że Marzena ma raka. Że leczenie spowodowało, że zapewne nigdy nie zostanie mamą. I wtedy zrobiło mi się tak potwornie głupio. Zrozumiałam, że spojrzenie na różne sprawy zmienia się diametralnie w zależności od perspektywy. No niby już Mickiewicz w Dziadach pisał o tym, że życiowe doświadczenia wpływają na to, jakimi ludźmi jesteśmy, a ja zrozumiałam to w tamtej chwili.
Po takich wyznaniach narzuca się pytanie: “czy różnimy się od siebie?”. Ja i mój mąż? Oczywiście! W spojrzeniu na wiele kwestii. Często mamy różne zdania na temat, jak zachować się w określonych sytuacjach. Najczęściej o tym rozmawiamy i ustalamy wspólny front. Gdy nie ma czasu na rozmowę, jedno z nas podejmuje decyzję, a drugie odpuszcza. Naturalnie, bez spięcia. Wracamy do tego w wolnym czasie, aby na przyszłość mieć ogląd takich spraw. Odpuszczenie jest łatwe, gdy wiem, że ogólny cel naszego życia jest taki sam, że oboje chcemy dla siebie dobrze. Że żadne z nas w szerszym kontekście nie myśli “ja”, tylko “my”. Schowanie dumy do kieszeni jest objawem dojrzałości, nie słabością. To cecha, którą się docenia.
Nie wyobrażam sobie życia z kimś, kto by mnie denerwował. I nie wyobrażam sobie życia z kimś, komu bym nie odpowiadała. Wspólny cel, priorytety, wzajemne wspieranie się, przyjaźń, rozmowa – to jest ważne. Nie brudne skarpety rzucone w kąt. Na takich podstawach można budować szczęśliwy związek.