Zanim opiszę jak to wyglądało, chciałabym podkreślić, że każdorazowo moją wiedzę czerpałam z książek, prasy, od lekarza pediatry, a przede wszystkim z zaleceń WHO, które zmieniały się na przestrzeni tych lat.
Dziecko pierwsze – najbardziej poszkodowane
Pierwsze dziecko nie ma lekko. Właściwie pierwsze dziecko to taki królik doświadczalny. Zazwyczaj jest ofiarą wszystkich możliwych błędów wychowawczych, pierwszych macierzyńskich frustracji i poczucia, że jeśli zrobimy coś niezgodnie z podręcznikiem, to świat się zawali, a ono na bank skończy pod mostem. Staramy się je ułożyć pod linijkę, dyktando poradników, blogów parentingowych, doradców laktacyjnych, mam pediatrów, mam dietetyczek, mam psychologów i przede wszystkim zapewnić mu wszystko to, o czym sami marzyliśmy. Gdy urodził się mój pierworodny, wpisano nam co prawda w książeczce zdrowia “karmić naturalnie, na żądanie”, jednak położne i doradczyni laktacyjna ze szpitala po cichu dodawały, że to taka nowa moda, że malutki żołądek musi odpoczywać i najlepiej to jednak co trzy godziny z sześciogodzinną przerwą nocną. Jeśli dziecko płakało pomiędzy karmieniami, to na bank przez ból brzuszka spowodowany zbyt częstym karmieniem. A jeśli wykazywało ewidentne objawy głodu, przyczyną musiał być brak mleka w piersiach i trzeba dokarmić. A na laktację pić bawarkę. No i żłopałam tę bawarkę.
Gdy Piotrek skończył trzy miesiące i domagał się większych ilości jedzenia, pediatra zasugerował rozszerzenie diety “bo to duży chłopak i jest głodny”. Nie protestowałam, w końcu jeszcze kilka lat wcześniej było to zupełnie normalne. Zaczęłam czytać na temat rozszerzania diety. Źródeł wiedzy było dużo mniej niż teraz. W większości były one sponsorowane przez firmy produkujące słoiczki. I jak się tak naczytałam, to wyciągnęłam jeden wniosek: jeżeli moje dziecko zje zwykłą sklepową marchewkę, to zapewne w ciągu sekundy umrze albo pojawią mu się parchy od nadmiaru azotu i pestycydów, a skóra w ogóle odpadnie, a ja będę najgorszą matką świata.
Zaczęliśmy od dyni. Ze słoiczka. Większość została wypchnięta językiem. Odczekałam kilka dni i dołączyłam kolejne warzywo. Potem to już poleciało! Mój tata woził mi ekologiczne króliki przez pół Polski. Ja gotowałam z nich bulion z dodatkiem ekowarzyw i mroziłam go w porcjach po 100 ml. Potem wyciągałam i dodawałam albo ekokaszę jaglaną (gluten włączało się po 12 miesiącu wtedy), albo brokuły, albo coś innego, żeby codziennie zupa była inna. Kupowaliśmy wiejskie jajka i zagęszczałam codziennie zupę połową żółtka.
Tak wygląda czteromiesięczne duże dziecko, któremu wciska się jagody (na leżąco, inaczej wypluwał):

Piotrek dostawał do jedzenia również kaszki, które w tamtych czasach składały się głównie z cukru. Czytanie etykiet nie było tak rozpowszechnione, a woda z glukozą, czy słodzony rumianek z koprem, były uważane za odpowiednie do “przepajania” niemowlęcia.
Ach, i każde karmienie było rzeczywiście karmieniem przy pomocy łyżeczki.
Dziecko drugie – nie miałam czasu
Narodziny mojego drugiego dziecka przypadły na najgorszy okres w moim życiu. Zawodowo, prywatnie, no właściwie na każdym polu. Kompletnie nie miałam czasu na przecieranie przez sitko przywiezionego z Podkarpacia królika, jak przy pierworodnym. Gabi karmiona była mieszanie, ale tym razem dlatego, że było to drobne dziecko i według pracowników naszej przychodni zdrowia powinna była dojeść. Zresztą w jej przypadku wróciłam do pracy trzy dni po porodzie (pracy z domu, ale jednak zajmowała ona po 10 godzin na dobę), więc często dostawała butelkę, gdy ja nie miałam czasu się nią zająć. Wyrzuty sumienia mnie wtedy zżerały.
Rozszerzanie diety zaczęłam po czwartym miesiącu. Na początku podobnie jak poprzednio na pierwszą linię poszły słoiczki. Tu jednak nie miałam zbyt wiele czasu na zastanawianie się, który produkt już wprowadziłam i czy minęło 5 dni od wprowadzenia poprzedniego, więc po piątym miesiącu moja córka jadła już wszystko, co na etykiecie miało napis, że się dla niej nadaje. Po dwóch tygodniach jadła słoiczki, które wpadły mi w ręce podczas zakupów, a mając pół roku pochłaniała nasze zupy podziabane widelcem zagryzając je skórkami chleba, którymi raczyła ją babcia. Pozwalałam jej na samodzielne jedzenie większych ugotowanych na miękko warzyw.



Gabi również dostawała słodkie kaszki i słodzone napoje. Babcia się upierała, pediatra nie widział w tym nic złego, dzieci nie miały kolek – co podobno było zasługą owego rumianku z koprem – więc olałam protesty. WHO zaczęła zwracać uwagę, że cukier nie jest potrzebny w diecie niemowlęcia. Być może zaczęła już wcześniej, ale w tym czasie te informacje zaczęły się przebijać w publikacjach medialnych. No i forum na e-dziecko zaczęło śmigać jak złoto. A gdy postanowiłam zostać producentką chust do noszenia dzieci i trafiłam na forum chustowe, gdzie były nawet mamy świadome ekologicznie, o moje uszy obiło się coś na temat metody BLW, co już w ogóle było dla mnie wstrząsem. Ten nikły w tamtych czasach ułamek świadomych mam uważany był prawie za sektę.
Dziecko trzecie – mam doświadczenie, cierpliwość i wiedzę. Zrobię wszystko jak trzeba
Z Polą było troszkę inaczej. Urodziła się, gdy Gabi miała skończone 9 lat, nie miałam więc wymagającego dwulatka pod opieką. Do tego moje życie zmieniło się o 180 stopni. Nowy mąż, nowe miejsce zamieszkania, spokój w pracy, no sielanka. Przeszłam już różne frustracje macierzyńskie, odkryłam, że niektórych problemów z pierwszych miesięcy życia dzieci w ogóle się nie pamięta i w perspektywie czasu coś, co spędza nam sen z powiek, staje się kompletnie nieistotne. Wiedza na temat żywienia cztery lata temu wylewała się z każdego zakamarka. Zamiast na poszukiwaniach trzeba było się skupić na filtrowaniu przez zdrowy rozsądek. Przypomniałam sobie o BLW. Poczytałam o karmieniu piersią. Podjęłam decyzje nie spinając się, że są one ostateczne. Wiedziałam, że trzeba płynąć na fali, a potencjalne odstępstwa nie są porażkami, a elastycznością.
Pola karmiona była piersią, na żądanie. Z rozszerzaniem diety poczekaliśmy aż skończy pół roku. Wcześniej interesowała się naszym jedzeniem i od czasu do czasu pozwalaliśmy jej podziamgać odrobinę złapanych w sprytną małą rączkę ziemniaków z naszego talerza. Gdy złapała kotleta i włożyła do paszczy, nikt nie panikował, bo i tak większość lądowała na stole wypchnięta jęzorem. To naturalny odruch, gdy dziecko nie jest jeszcze gotowe do rozszerzania diety. Chroni go przed udławieniem. Gdy Pola skończyła pół roku zaczęła dostawać do łapki ugotowane na miękko warzywa, makaron, kawałki duszonego mięsa. Starałam się pilnować, by zachować co najmniej dwudniowe przerwy między kolejnymi produktami.



Dzięki temu, że pozwoliliśmy jej podbierać jedzenie z naszych talerzy oraz się nim bawić, Pola bardzo interesowała się smakami i konsystencją potraw. Jedzenie było jej ulubioną czynnością.
I jeszcze jedna istotna rzecz. Podjęliśmy decyzję, że nasza córka nie będzie dostawać cukru w żadnej postaci do drugiego roku życia. Tak długo się nie udało, ale jednak cukru ta dziewczynka spróbowała dopiero grubo po pierwszych urodzinach i to odrobinę w domowym biszkopcie.
Dziecko czwarte – hulaj dusza, piekła nie ma
Znacie ten dowcip o połkniętej przez dziecko monecie? No więc co robi rodzic, gdy dziecko połknie monetę? Przy pierwszym dziecku panikuje, jedzie na pogotowie, wymusza tomograf, itd. Przy drugim czeka, aż moneta wyjdzie z kupą. Trzeciemu potrąca z kieszonkowego. Przy czwartym? Tego żart już nie uwzględniał, ale to może dlatego, że przy czwartym portfele rodziców raczej nie obfitują w pieniądze.
Wojtek karmiony był naturalnie, z niewielkim dokarmianiem w szpitalu, na moją prośbę. Zarówno w ciąży z Polą, jak i Wojtkiem, zmagałam się z cukrzycą, nadciśnieniem i niedoczynnością tarczycy. W tej ostatniej ciąży wystąpił stan przedrzucawkowy, stąd konieczne było wywołanie porodu w 38 tygodniu. Oboje zaliczyli znaczne hipoglikemie w pierwszych dniach życia. Dodatkowo niedoczynność tarczycy powoduje u mnie, że laktacja nie rusza tak szybko. U Poli skończyło się to żółtaczką. Z Wojtkiem uniknęłam problemów dzięki dokarmianiu.
Z rozszerzaniem diety poczekaliśmy również, aż skończy pół roku, ale zadziałał tu ten sam mechanizm, co z Gabi, a więc niekoniecznie ogarniałam, czy dany produkt już można, czy nie można, czy przerwa była dostateczna, itd. Staraliśmy się trzymać zasad, ale więcej w tym było starań niż rzeczywistego trzymania się. Wojtek również dostawał niemiksowane jedzenie. Czasem spróbował kanapki taty:



Nie karmiliśmy go rzecz jasna pizzą i staraliśmy się wybierać zdrowe produkty, ale jak miał ochotę czegoś spróbować, pozwalaliśmy mu na to.
Jakie z tego wnioski?
- Piotrek, czyli moje pierwsze dziecko, jest jedynym dzieckiem, które choruje na zespół jelita wrażliwego, ma w tym zakresie jednak również obciążenie genetyczne, więc prawdopodobnie lepsza dieta w pierwszych miesiącach życia miałaby znaczący wpływ na to, co dzieje się teraz.
- Te z dzieci, które dostawały cukier od urodzenia, miały problem z próchnicą zębów mlecznych już w drugim roku życia.
- Maluchy chętniej zjadają warzywa. Wojtek mógłby się odżywiać samymi surowymi warzywami i owocami.
- Najbardziej wybiórczą dietę ma Gabi, lubi mocno słone potrawy i słodycze. Jadłaby w kółko spaghetti na zmianę z kotletami i fastfood. Na szczęście lubi owoce, jakieś tam warzywa (m.in. surowa marchew, fasolka szparagowa, kalafior, ogórki, sałata), a w zupie-kremie zje właściwie wszystko. Trzeba się jednak nagimnastykować, aby się prawidłowo odżywiała.
- Gdybym miała kolejne dziecko z pewnością stosowałabym metodę BLW – ta sprawdziła się jak widać najlepiej – oraz czekała z rozszerzaniem diety do końca szóstego miesiąca. I żadnego cukru!






Akurat jeśli chodzi o cukier to na szczęście coraz więcej producentów żywności dziecięcej rezygnuje z niego w swoich produktach (przykład hippa, który wycofał go ze wszystkich dań i przekąsek).
U mnie pierwsze i jedyne – więcej nie planujemy.Masz rację,że trochę “królik doświadc,alny” – ale żyje i ma się dobrze, choć karmiony początkowo głównie słoiczkami 😉
U mnie dzieci nie znały smaku cukru do czwartego roku życia, niestety później teściowa je z nim zaznajomiła. 🙁
i jak zęby?