You are currently viewing PMS

PMS

Ostatnio, gdy Polę dopadła reakcja alergiczna i musiałam szybko jechać do lekarza, napisałam do zleceniodawcy, że spóźnię się z poprawkami. “Ania, daj spokój z tłumaczeniami. Rozumiem. Ja w ogóle nie wiem, jak Ty to robisz, bo ja przy jednym dziecku często wymiękam. Teraz najważniejsze jest zdrowie małej.” – odpowiedział. Było mi z tym w tamtym momencie niezmiernie dobrze. A potem, jak zwykle, dopadły mnie wyrzuty sumienia. No bo przecież ja wcale nie daję rady. To, że nasze życie kręci się na obecnym poziomie jest zasługą nie tylko moją, ale również mojego męża, który zasuwa w domu na pełen etat. Pierze, sprząta, robi kanapki, przykleja plasterki, buja na huśtawkach i czyta bajki. Rezygnuje z siebie, byle rodzinie było dobrze. To, że daję radę, jest zasługą mojej mamy, która pędzi do nas na każdy mój telefon. Jest zasługą rodziców Roberta, którzy wspierają nas na każdej możliwej płaszczyźnie. Ostatnie dwa lata, gdy posypało nam się wiele spraw, zasuwamy w jakimś dziwnym kołowrotku finansowym i musieliśmy nauczyć się chować dumę do kieszeni i przyjmować pomoc rodziny. Do tego nasze zdrowie sypie się koncertowo, ale kompozytor na szczęście jest jakiś nie do końca udolny, no bo w sumie gasimy pożary i niby jest dobrze, ale ciągle coś. W zsyłaniu nieszczęść to raczej “Lot trzmiela” niż Wagner, irytujące. I ja wiem, że życie to nie bajka. Gdy kładę się wieczorem do łóżka, staram się cieszyć z tego, co udało mi się zrobić w ciągu dnia, a nie dołować tym, co zawaliłam. Jednak ta świadomość istnienia rzeczy, które mnie pokonują, ćmi się ciągle w tle i powoduje, że nastają dni (szczególnie w trakcie PMS 🙄) takie jak wczoraj. No niby wstałam po czwartej, poszłam spać po północy, zrobiłam sto tysięcy rzeczy, ale wszystko szło mi jak pływanie w kisielu. Da się, ale w basenie byłoby znacznie łatwiej. I zamiast się cieszyć, że pokonałam dystans pomimo szeregu trudności, dołuję się, że to moja wina, że moja życiowa niecka wypełniona jest gęstą breją moich złych decyzji. A do tego wciągnęłam w nią innych.


I zawsze, co 28 dni, zadaję sobie pytanie: czy jestem szczęśliwa? Bardzo! Nie mam najmniejszych wątpliwości. Bardzo doceniam to, co mam. Mieszkamy w domu, który kojarzy mi się ze stabilizacją, chociaż jest wynajmowany, z poczuciem spełnienia i miejscem, w którym zbudowałam siebie od nowa. Cieszą mnie maliny w ogrodzie, piaskownica i dmuchany basen. A właściwie cieszą mnie piski radości Poli. Ta dziewczyna rozwala mnie jakimś swoim tekstem średnio co pół godziny. Piekielnie inteligentne dziecko. Rozczula mnie Wojtek, który pokonał swój lęk przed wejściem do wody, stoi w basenie, jego malutkie ciałko jest napięte ze stresu do granic możliwości, ale jednocześnie krzyczy z wyrazem niezmiernej dumy “tatuć, pać, jaku, jaku!” (tatuś, patrz, chlapu, chlapu), po czym w sekundzie zmienia się jego wyraz twarzy, głowa unosi się w stronę chmur i przejętym tonem dodaje: “tatuć, lolot leciał!” (tatuś, samolot leciał). Patrzę na Gabi wpadającą z koleżanką po coś do picia i doceniam, jak po trudnym przez zmianę szkoły i pandemię okresie, pięknie buduje relacje z rówieśnikami. Pękam z dumy, gdy o pierwszej w nocy ćwiczy jakąś piosenkę i słyszę postęp w jej pracy nad głosem, jednak dla zdrowia rodziny proszę, by już była cicho. Myślę o jej życiowych wyborach, zastanawiam się, czy dostanie się do technikum weterynaryjnego. Nawet jeśli się nie dostanie, wiem, że bardzo ciężko w tym roku pracowała nad samodyscypliną i organizacją swoich zadań. A potem wsiadam w pociąg i jadę odebrać Piotrka z dworca. Rozczula mnie to jego młodzieńcze zakochanie. Potrafi jechać 5 godzin w jedną stronę rano i drugie tyle wracać wieczorem, żeby spędzić pół dnia ze swoją dziewczyną. Obserwuję z jaką determinacją rozwija swoje zainteresowania, jak buntuje się przeciwko normom współczesnego świata, jak kształtuje się jego światopogląd. Rozwala mnie jego logika i niewinność w ocenianiu, gdy poddaje w wątpliwość lewicowe i prawicowe dogmaty, szukając własnego zdania. Młodość nie ma doświadczenia, wiedzy i wielu zasobów, ale ma niesamowitą świeżość myślenia. Dumna jestem, że dzieci chcą ze mną dzielić swoje sprawy, rozmawiać, pokazywać swoje odkrycia muzyczne i łazić po rynku. Że chcą się przytulić. Wiem, że odwaliłam kawał dobrej roboty, gdy widzę, że sprzeczka ze starszakami uwiera nie tylko mnie, ale ich tak samo. Podoba mi się, że razem szukamy powodów, dlaczego do tej sprzeczki doszło. Doceniam to, że mogę dać dzieciom wszelkie narzędzia potrzebne do prawidłowego rozwoju. Doceniam to, ile siły czerpię od nich. Macierzyństwo to symbioza.

Wiem, jak trudne jest stworzenie dobrych relacji w patchworkowej rodzinie. I u nas nie obywa się bez zazdrości i wyrzutów, jednak gdy patrzę na problemy innych rodzin, widzę, że nasze są marginalne. To bardzo duża zasługa mojego męża.

Czy żyję tylko rodziną? Nie! Ciągle podnoszę swoje kompetencje zawodowe. Jestem samoukiem, nie mam papierków na mądrość, mimo to ludzie mi ufają. Często dopada mnie syndrom oszusta. Właściwie za każdym razem, gdy wysyłam plik, czekam aż ktoś odpisze “Hej, przecież to się kupy nie trzyma! Co to w ogóle jest? Ty chcesz za to pieniądze?”. Chowam te myśli do kieszeni, czekam na maila zwrotnego i za każdym razem jestem niezwykle zaskoczona, gdy dostaję odpowiedź “Hej, zajebiste, klient jest zachwycony.”. Klient się nie zna – odpowiadam w myślach, ale wystawiam fakturę, bo przecież trzeba zapłacić rachunki. Walczę ze sobą, żeby nie zaniżać swoich cen. Ostatecznie oceniam swoją prace pozytywnie i jestem z siebie dumna.

Mam fantastyczną, wspierającą rodzinę, perspektywy zawodowe, łatwo się uczę, mam milion pomysłów, a raz w miesiącu dopada mnie poczucie bezsilności. Mam wrażenie, że moja sprawczość nie istnieje. Dołuje mnie korzystanie z pomocy najbliższych. Wydaje mi się, że ile bym z siebie nie dawała, to zawsze jest za mało. Że to moja wina, że coś się pierniczy i gdybym inaczej się zorganizowała, inaczej ustaliła priorytety, to byłoby lepiej. Gdy uda mi się z mozołem pokonać jakiś etap życia, to za chwilę los stawia kolejną przeszkodę na drodze. Budujemy powoli stabilność? Jeb, choroba. Dostaję zlecenie? Jeb, jakiś problem. Postanawiamy budować dom? Jeb, materiały budowlane 100% w górę. To tylko wymówki – powtarzam sobie – nie tylko ciebie to spotyka. Inni dają sobie radę w gorszej sytuacji. Mam energię do działania, mam zasoby rodzinne i intelektualne, mam wsparcie… i nic. Szarpię się z zadaniami. Rugam się w myślach za niewykorzystane szanse. Słyszę głos nauczycielki z liceum “Masz taki potencjał dziewczyno, czemu go nie wykorzystasz?”. Co 28 dni czuję, że życie przepływa mi przez palce. Po jasną cholerę mi to wysokie IQ? Sprawia tylko, że zauważam problemy, których nikt inny nie widzi. Zaczynam myśleć i analizować podczas, gdy inni już działają. Drżę o zdrowie dzieci, o ich przyszłość, o samodzielność. Jak ja mam ich tego nauczyć?

Po tych przemyśleniach, równie cyklicznie, nadchodzi etap olewania tego, na co nie mam wpływu. Wychodzę z założenia, że jeżeli nie jestem w stanie czegoś pokonać, albo się z tym uporać, to nie ma sensu się zadręczać. Trzeba dać z siebie tyle, ile jestem w stanie. Działać zadaniowo. Skupić się na teraźniejszości. Przytulić się do męża, posłuchać muzyki wysłanej przez syna, zrywać maliny z maluchami, zagrać w dobble córką, zamknąć się w pokoju, aby mieć czas dla siebie, poczytać książkę, podziękować mamie i zadzwonić do teściów. Popatrzeć na rysunek, na którym jestem ja i jego autorka trzymające się za ręce, wśród kwiatów i pod cekinową chmurą. Usłyszeć: “Mamo, ta z różdżką, to jesteś ty.” Wdech, wydech… jest dobrze. Jeszcze dam radę!

Dodaj komentarz