Gdy siedemnaście lat temu byłam w pierwszej ciąży, przeczytałam na ten temat wszystko, co tylko wpadło mi w ręce. Internet nie był tak bogaty w wiedzę, jak jest teraz, ale w kioskach pełno było gazet, w których można było znaleźć artykuły z wszelkimi nowinkami i zaleceniami. Od znajomych pożyczałam książki. Nie do końca miałam z kim porozmawiać, bo najmłodszym dzieckiem w rodzinie był mój nastoletni brat, a wśród moich koleżanek zaledwie kilka miało dzieci. Efekt tego był taki, że po bardzo ciężkim porodzie, zasnęłam z przytulonym synkiem na całą noc i dopiero rano położna zwróciła mi uwagę, że dziecku trzeba zmienić pieluchę. “Ale ja to mam sama zrobić?” – pomyślałam i poczułam się kompletnie bezradna. Byłam tak obolała, że nie byłam w stanie się ruszyć. Ze łzami w oczach wstałam i zaczęłam się przyglądać temu, w jaki sposób inne kobiety na sali zajmują się swoimi dziećmi. Wstydziłam się pytać, żeby nikt nie pomyślał, że nie nadaję się na matkę. Jakoś powoli dawałam radę. Byłam zupełnie nieprzygotowana do macierzyństwa. Odpowiedzialność za zdrowie i życie drugiego człowieka mnie przytłoczyła. Czułam się, jakbym przestała się liczyć. Jakbym rozpłynęła się w rzeczywistości, jednak fizyczny ból był oznaką, że jestem i żyję, a rozdzierający płacz mojego synka ściągał mnie na ziemię.

Dwa dni po porodzie mojego maluszka zabrano na intensywną opiekę z powodu żółtaczki. Z jednej strony cierpiałam, że nie mam go przy sobie, a jedynie mogę do niego iść dwa razy w ciągu doby (w tym samym szpitalu dwanaście lat później Pola była naświetlana już przy moim łóżku, ale też jej żółtaczka nie była tak poważna), z drugiej – odpoczynek bardzo dużo mi dał. Nadal obserwowałam, przyglądałam się, słuchałam rad innych kobiet.
Po dziesięciu dniach wróciliśmy do domu, w którym mieszkałam z mężem i teściową. I znów wpadłam w wir niepewności. Nie wiedziałam, że noworodek robi żółtą jasną kupę po każdym karmieniu. Teściowa zaczęła panikować, że to biegunka. Przekonywała, że muszę kupić humanę (mleko modyfikowane dostępne w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w peweksach), bo pewnie coś zjadłam i przez to zaszkodziłam dziecku. Zostawiłam więc malucha pod jej opieką i razem z mężem udaliśmy się do sklepu szukać mleka modyfikowanego. Gdy byłam w sklepie, zadzwoniła do mnie moja mama, która, gdy usłyszała, co jest grane, kazała mi natychmiast wracać do dziecka i zadzwonić do szpitala, żeby dopytać się co robić. Po wykonaniu telefonu dowiedziałam się, że to zupełnie normalne.
W kolejnych dniach dostałam od teściowej jeszcze kilka rad, które okazały się kompletnie nietrafione – jak trzymanie dziecka w beciku i szczelne okrywanie kołdrą, podawanie noworodkowi słodzonej herbaty z rumianku i kopru, albo informację, że muszę robić trzygodzinne przerwy w karmieniu. Słuchałam tych rad i postępowałam zgodnie ze wskazówkami, również ze względu na to, że korzystałam z jej pomocy w opiece nad dzieckiem, gdy wróciłam na uczelnię. I mimo, że wszędzie wokół czytałam już o nowych wytycznych w opiece nad niemowlęciem, to nawet położna w przychodni zapewniała, że od rumianku nic się maluchowi nie stanie. Całe pokolenia były na nim wychowywane. A cukier? Przecież nawet w szpitalach kiedyś przepajano dzieci wodą z glukozą. Niestety na skutek tych działań zapewniłam dziecku próchnicę butelkową i obniżoną odporność.
W pewnym momencie poczułam, że znacznie lepiej sprawdzają się rozwiązania, które podpowiada mi intuicja, ale oparte na nowych wytycznych, o których dowiadywałam się z ulotek od lekarza, prasy i książek. Miedzy mną a moją teściową zaczęło narastać napięcie. Ona za wszelką cenę próbowała mi udowodnić, że ma rację, i krytykowała każde moje posunięcie; we mnie rodził się coraz większy bunt.
Po kilku miesiącach stałam się najgorliwszą propagatorką rozwiązania, że nikt nie ma prawa odezwać się na temat tego, co i jak robię z dzieckiem. Że jest to tylko i wyłącznie moja sprawa. Męża w to nie mieszałam, bo on sam nie mieszał się w zmiany pieluch, ubieranie, czy karmienie. W jego rodzinie były to obowiązki kobiety. Zresztą również tego dotyczył narastający konflikt z teściową. Według niej, nie tylko swoim dzieckiem źle się zajmowałam, jej dzieckiem również. Po drugim porodzie walczyłam o uszanowanie mojego zdania, jednak dopiero po rozwodzie mogłam robić cokolwiek po swojemu. Nie wszystko, bo dzieci do tej pory spędzają czas u swojego taty, ale teraz przynajmniej widzą inny model rodziny.
Kilkanaście lat później w zupełnie nowych okolicznościach rodziłam swoje trzecie dziecko. W domu od dawna byłam otoczona zupełnie innymi ludźmi. Mój drugi mąż angażował się we wszystkie obowiązki, wspierał mnie i o mnie dbał. Miałam nową wyważoną teściową, która nawet gdy wyraża swoje zdanie, to robi to z pełnym poszanowaniem mojego. Przy porodzie w pełni zdałam się na położną i jej doświadczenie. Na sali leżałam z fajnymi mamami. Dorota – miała córeczkę z żółtaczką, jak Pola. Wymieniałyśmy się doświadczeniami. Dziewczyna, która urodziła swoje pierwsze dziecko, nie bała się zadawać pytań.



Okazało się, że nie wszystko jednak wiem, chociaż byłam już doświadczoną mamą. Zaskoczyły mnie dwie rzeczy. Pierwszą było to, że po mojej cukrzycy ciążowej, musiał minąć jakiś czas, aby gospodarka glukozowo-insulinowa u Poli się unormowała. Spadał jej poziom cukru i bardzo głęboko zasypiała. Żółtaczka pogarszała sprawę. Druga rzecz wydarzyła się kilka tygodni po porodzie. Miałam zapalenie tarczycy i wskoczyłam w nadczynność, o której nie wiedziałam. Bezsenność i poty kładłam na karb połogu. Dodatkowo brałam euthyrox w wysokiej dawce. Karmiona piersią Pola zaczęła mieć objawy nadczynności tarczycy. Odstawienie euthyroxu pomogło jej, a u mnie spowodowało wzrost TSH do poziomu 33.
Bogatsza o te doświadczenia rodziłam czwarte dziecko. Byłam tu już mega spokojna, chociaż poród był wywoływany z powodu stanu przedrzucawkowego. Zdałam się na położne, intuicję, cieszyłam się opieką nad moją kruszynką. Czerpałam radość z pojawienia się Wojtka na świecie. I wtedy zobaczyłam dziewczynę, która sprawiła, że mój sposób myślenia uległ kompletnej zmianie. Przyjechała właśnie z porodówki. Była młoda, drobna i zupełnie zdezorientowana. Nie była podobna do mnie przed laty. Podważała każdą wypowiedź położnych, rozgoryczona, że nie udało jej się urodzić bez znieczulenia, a rzeczywistość buciorami podeptała jej plan porodu. Problemy z karmieniem zrzucała na ich niekompetencję. Przypominała mi małe zranione zwierzę, które niczego nie rozumiejąc, broni się w jedyny znany sobie sposób – atakiem. Patrzyłam ze współczuciem, jak szarpie się z rzeczywistością, jak jej maleńka córeczka krzyczy w ramionach roztrzęsionej mamy, i postanowiłam złamać swoją zasadę. Urodziłam właśnie czwarte dziecko i wiedziałam, jak bardzo nerwy mogą odbić się na spokoju malucha. Zaproponowałam, że zajmę się jej dzieckiem, żeby mogła w tym czasie iść pod prysznic i się uspokoić. Próbowałam wyjaśnić, że położne w tym szpitalu mają ogromne doświadczenie i warto im zaufać, a jej nerwy nie dość, że dobijają ją, to jeszcze pogarszają sytuację.
Niestety również mnie się dostało. Usłyszałam, że nie powinnam się wtrącać. Że moje dziecko jest spokojne i nie rozumiem przez co ona przechodzi. Że moje prawa są szanowane, a jej nikt nie słucha, bo wszyscy mają ją za młodą i głupią. Ona krzyczała, a ja czułam się bezradna. Odpuściłam. W kolejnych godzinach pracownicy szpitala próbowali jakoś pomóc. Bez skutku. Ostatecznie położne wezwały do sali psychologa, a gdy i on nie był w stanie dotrzeć do tej młodej mamy, dziewczyna dostała środki uspokajające, natomiast jej maluch został przeniesiony do innej sali pod opiekę położnych.
Podejrzewam, że stan tej młodej kobiety miał swoje źródła gdzieś głębiej, był wynikiem szalejących hormonów lub jej sytuacji życiowej. Nie wiem, jak historia się skończyła, bo szybko wyszłam ze szpitala. Mój synek miał po mojej cukrzycy problemy z poziomem glukozy, ale pediatra widząc mój spokój i doświadczenie, powiedziała, że nie boi się nas wypisać do domu. Nakazała tylko często go karmić, nie pozwalać spać dłużej niż dwie godziny i kontrolować poziom cukru (jednocześnie informując mnie o normach). A w razie problemów dzwonić na pogotowie.
Po tym wydarzeniu zaczęłam inaczej patrzeć na kobiety, które dawały mi jakieś rady. Za każdym razem biorę pod uwagę z czego one wynikają. Gdy z perspektywy lat i doświadczenia spojrzałam na sytuację z mojej młodości, dostrzegłam w mojej byłej teściowej kobietę, za której krytyką kryło się jej przegrane życie. Swoim postępowaniem sprawiła, że niemal wszyscy się od niej odwrócili i jedyną bliską jej osobą był jej syn. A ja stanowiłam zagrożenie dla ich relacji, burzyłam jej pozycję. Nigdy nie będę pałała do niej sympatią, ale potrafię sobie poradzić z poczuciem krzywdy sprzed lat i iść do przodu.
Natomiast rady wszystkich tych spotkanych w parku babć, które zwracały mi uwagę na brak czapeczki w czerwcu, albo płacz dziecka tłumaczyły tym, że jest głodne, bo moje mleko jest pewnie nie dość tłuste i trzeba maluchowi dać grysiku, przyjmowałam z uśmiechem. Wiem, że nie wynikały one z chęci krytykowania mnie, tylko ze szczerej troski o maluszka. A że nie przystają one do dzisiejszych wytycznych? Nic dziwnego. Rady tych kobiet opierają się na ich wiedzy. Pierwszy raz w historii mamy do czynienia z sytuacją, że medycyna i badania naukowe idą w takim tempie do przodu. Sama widzę, ile zmian zaszło przez tylko siedemnaście lat mojego macierzyństwa. Karmienie co trzy godziny, karmienie na żądanie, konieczność robienia nocnej przerwy w karmieniu i zakaz jej robienia, rozszerzanie diety od trzeciego miesiąca i od miesiąca siódmego, gluten po roku i gluten od momentu rozszerzania diety, zmiany w kalendarzu szczepień, wytyczne dotyczące noszenia. Mnóstwo tego jest!
I gdy widzę teraz szarpiącą się z rzeczywistością młodą mamę, nie boję się jej opowiedzieć o własnych doświadczeniach. Może ułatwi jej to trochę te trudne dla wszystkich początki. Kiedyś kobietom było łatwiej, bo mogły opierać się na doświadczeniu swoich sióstr, kuzynek, matek. Teraz nie utrzymujemy już tak bliskich kontaktów z rodziną, dzieci rodzimy dużo mniej, a po ich urodzeniu szybko wracamy do pracy i nie mamy czasu dla innych. I tak naprawdę zostajemy z tym całym macierzyństwem same. Rozgoryczone walimy na oślep w inne kobiety. Wystarczy jednak wykazać odrobinę empatii, zrozumieć z czego wynikają rady, zamiast atakować – wysłuchać, i działać zgodnie ze swoją intuicją.
Szkoda, że doszłam do tych wniosków dopiero teraz. O ile łatwiej byłoby mi te siedemnaście lat temu!
Pingback: duzonas.pl: Codzienność przez pryzmat macierzyństwa - Blaber